Mogę się założyć, że każdy z Was ma swoje wymarzone miejsce. Takie gdzie już był kilka razy lub takie gdzie marzy aby być. Ja marzenia o podróżach chcę spełniać co roku. Nie jestem typem, który każde wakacje spędza w tym samym miejscu. Lubię jak coś się dzieje, jak mogę odkrywać nowe zakamarki. Chodzić krętymi uliczkami. Siąść i patrzeć przed siebie. W każdym odwiedzonym miejscu zostawiam część siebie. Z każdego przywożę tysiące zdjęć i piękne wspomnienia. Ale do tej pory tylko z tego jednego miejsca przywiozłam nową siebie. I choć było to trzy lata temu, to w dalszym ciągu Bali jest dla mnie ważne.
Kto nie słyszał o tej małej indonezyjskiej wyspie? Wszyscy! A czy oglądając film „Jedz, módl się i kochaj” zastanawialiście się przez chwilę czy to miejsce gdzie główna bohaterka odnajduje prawdziwą miłość istnieje naprawdę? Potwierdzam: istnieje a ja widziałam je na własne oczy. I tak jak na filmie czas jest lekko popychany przez egzotyczny wiatr. Wszystko dzieje się w odpowiednim tempie. Budzi nas ciepłe słońce i soczysta, tropikalna zieleń. Spacerując piaszczystą plażą popijamy pyszny świeży sok. Słodkie lenistwo przeplatamy ze zwiedzaniem: wulkanu nad jeziorem Kintamani Batur, plantacje aromatycznej i najdroższej kawy świata czy malownicze pola ryżowe.
Wyspa przyciąga nie tylko niezwykłym krajobrazem, niesamowici są również
jej mieszkańcy. Ludność balijska jest bardzo wierząca. Dominuje tu
balijski hinduizm. Widać go w niesamowitej ilości pomników czy
świątyniach. Słychać go w odprawianych modlitwach w niezrozumiałym, ale
jakże uspokajającym języku i czuć w zapachu kadzideł składanych w
ofiarach. Na każdym kroku wyczuwa się obecność czegoś niesamowitego – nic w tym
dziwnego, skoro zgodnie z legendą sami bogowie dzielą się każdym
skrawkiem ziemi z jej mieszkańcami. Balijczycy wierzą, że jeśli kilka razy w ciągu dnia złożą ofiarę to
zapewnią sobie harmonię między codziennym życiem a kosmosem. Te małe,
składane dosłownie wszędzie (przed sklepem, w hotelu, na plaży), ofiary
to zazwyczaj niewielkie bambusowe koszyki wypełnione płatkami kwiatów,
ryżem czy drobnymi monetami.
Balijczycy są bardzo przyjaźnie
nastawieni do turystów. Według ich religii należy
szanować ludzi, który opuścili swój dom, by stać się gościem w ich domu. Mimo, że na co dzień nie mają łatwego życia, uśmiechają się i wstają o
świcie, by od rana dziękować za kolejny dobry dzień. Chętnie też dzielą
się i opowiadają historie swoich obrzędów czy ceremonii. Niezapomnianym
przeżyciem jest uczestnictwo w przedstawieniu The Barong & Keris
Dance, gdzie zapoznamy się z odrobiną historii i elementami tradycyjnego
tańca, muzyki i strojów.
Na Bali byłam tylko (albo aż) 2
tygodnie, ale ten czas w zupełności wystarczył, bym zakochała się w tym
magicznym miejscu. Przebywając wśród ludzi, którzy mimo, że nie mają za
wiele, są pełni optymizmu, nauczyłam się cieszyć z naturalnych rzeczy.
Zrozumiałam, jak wiele znaczy religia i otaczająca nas przyroda.
Odnalazłam wokół siebie harmonię i jej małą część zabrałam ze sobą.
Wpis powstał przy współpracy z Fostertravel.pl